Ballada o gipsie
Wszystko zdycha kiła kicha
Żadnych mocnych wrażeń
Tylko czekać aż mi z nudów przyjdzie zejść
Choćby balkon na mnie spadł
Cokolwiek niech się zdarzy
Tego życia dłużej już nie mogę znieść
Powiodło się i wreszcie się powiodło
Bóg widzi że dobrnąłem już do dna
Ził wagi 300 tysięcy kilo
Szkielet roztrzaskał mi do cna
No i leżę tu zagipsowany
Każdy członek mój rozprostowany
Przypadek mój tak opisany
Tak dokładnie jestem zbadany
Tacy byli dla mnie mili
Że stąd wyjdę zrehabili-
Tak się o mnie zatroszczyli
Że stąd wyjdę zrehabili towany
Nic ci na głowę nie spadło no trudno
Żal mi was ludzie a ja to przeżyłem
Czy to nie fajnie mieć wstrząs mózgu
To nawet lepsze od strzała w żyłę
Jak pancerz chroni moją pierś
Mam na ramionach z gipsu zbroję
I tylko konia konia dajcie mnie
Gdzieś hen wyskoczę z sali swojej
Umarły już uczucia tylko bólu nigdy dość
W nieludzkich podłych naszych wiekach
A ja lulam w pieluchach tym czasom na złość
Przepełniony miłością człowieka
Z powodu siostry z nocnych zmian
Ludzkiej miłości czułem dłoń
A gdyby nie gips byłbym sam
Więc wdzięczność za to czułem doń
Czasami tylko śnią się sny
Jak ostry nóż dla inwalidy
Że spada ze mnie cały gips
Na tańce ruszam i corridy
Lecz za to chroni zbroja ma
Przed tymi co do gardła chcą mi skakać
Jeden problem człowiek w gipsie ma
Nijak nie można się podrapać
Gipsu nie zdjąłem choć już dawno wyzdrowiałem
Mam ręce niczym kły słoniowe dwa
Nogi mi puchły lecz się tym nie przejmowałem
Bym szacunek w swojej masie miał jak trza
Na boki chwieję się i gips ciąży mi
Ludziom po piętach depczę jak cham
Jestem jak słoń ogromny pośród nich
Szacunek w swojej masie mam